artykuły

Piknik Country Mrągowo 2004 Więcej country w country!

Otóż Stowarzyszenie Muzyki Country, tegoroczny organizator festiwalu, podjęło się próby wymieszania wykonawców countrowych i szantowych. Użyłęm terminu wymieszanie bowiem często używane godzenie implikuje jakiś, raczej nieistniejący, konflikt pomiędzy gatunkami. Nietrudno zgadnąć, że pomysł ten miał tyluż zwolenników (szansa na zainteresowanie muzyką country nowych słuchaczy), co i przeciwników (zamach na tożsamość festiwalu).
Istotnym fragmentem przedpiknikowych dyskusji była też polemika związana z, niesłusznie często marginalizowanym, ruchem tancerzy tańców country. Internet huczał od koncepcji, który to z naszych countrowych zespołów tanecznych ma większe prawo do obchodzenia jubileuszu działalności i w jakim składzie takowy jubileusz obchodzić powinien. Skończyło się to chyba niezbyt dobrze - na scenie amfiteatru wśród tańczących zespołów zabrakło Strefy Country, najbardziej chyba profesjonalnego dziś zespołu tanecznego. Nie podejmując się roli sędziego mogę tylko, jako sympatyk muzyki i tańca country, wyrazić żal, że nie udało się pokonać barier i wystąpić wspólnie w jednym widowisku. Myślę, że Organizatorzy powinni byli włożyć nieco więcej wysiłku, aby do takiej sytuacji nie dopuścić.
Niespodzianką, trudno powiedzieć czy pozytywną, był brak w tegorocznym programie konkursu "Piosenki drogi", a także związany z tym brak bezpośredniej relacji telewizyjnej "na żywo". Telewizja owszem była i ma zmontować z nagranych występów relację, która pojawi się na antenie w bliżej nieznanym terminie. Pożyjemy, zobaczymy - brak transmisji bezpośredniej wyszedł raczej na dobre samej atmosferze w amfiteatrze. Nie było tym razem słynnego odliczania przed wejściem "na wizję". Bardziej martwi brak konkursu na "Piosenki drogi". Sama formuła tego konkursu, ograniczająca tematykę do kwestii związanych bądź z byciem zawodowym kierowcom, bądź z przemierzaniem długich tras nigdy nie wydawała mi się zbyt szczęśliwa. Trzeba jednak przyznać, że zmuszała naszych rodzimych countrowców do wysiłku w celu napisania i nagrania konkursowych piosenek. W efekcie co roku mieliśmy zestaw lepszych lub gorszych, ale jednak nowych piosenek country po polsku. Gdy takiego "przymusu" zabrakło, może zaowocować to tendencją do pójścia na tzw. łatwiznę czyli nadreprezentacją coverów w propozycjach naszych ulubieńców. A to już niebezpiecznie zbliżyłoby zespoły do roli kapel weselnych.

Dzień Zero czyli czwartek

Nazwałem czwartek "dniem zero", gdyż zwyczajowo już co bardziej zagorzali fani country zjeżdżają się do Mrągowa na dzień przed oficjalnym rozpoczęciem Pikniku. Tradycyjnie spotykają się w słynnej knajpie "Mordownia" na campingu, w tym roku nareszcie puszczającej dużo muzyki country. W dużej mierze stało się tak dzięki Magdzie i Michałowi Lonstarom, którzy w pocie czoła przygotowywali składanki z wyjątkowymi utworami country. Popularne są też różne spotkania przy grillu - sami w ten właśnie sposób, zupełnie niezaplanowany, spędziliśmy czwartkowy wieczór na przesympatycznej imprezce u countrowych Małgoś w zacnym towarzystwie countrowych znawców.

Tegoroczny mrągowski czwartek ma jednak dla mnie wyjątkowe znaczenie. Otóż wchodząc po schodkach w kierunku wejścia do hotelu Mrągovia usłyszałem kogoś wydającego z siebie (skadinąd wszystkim chyba znajome) dźwięki brzmiące jak "Yeeehaw!". Niewiele myśląc odpowiedziałem w tym samym "narzeczu" i dopiero wtedy rozejrzałem się, z jakim to cowboyem sobie pokrzykuję. I dostrzegłem uśmiechniętego, dojrzałego mężczyznę w błękitnych jeansach, jeansowej koszuli i kapeluszu na głowie, stojącego na hotelowym parkingu na stertą toreb i z uśmiechem ćwiczącego owe zawołania. Tak wyglądała moje pierwsza wymiana "zdań" z....Billy Joe Shaverem!

Dzień Pierwszy czyli piątek

Piątkowe piknikowanie to głównie przechadzki po Alei Gwiazd czyli pasażu ciągnącym się pomiędzy jeziorem Czos a campingiem, od amfiteatru aż do miejsca, w którym miało powstać miasteczko westernowe z prawdziwego zdarzenia. A w Alei oczywiście stragan na straganie, a wśród nich co chwila spotykani countrowi przyjaciele z całej Polski i krajów ościennych. Jednak dla nas wydarzeniem nr 1 była konferencja prasowa z gwiazdą piątkowego wieczoru, wspomnianym już Amerykaninem Billy Joe Shaverem. Punktualnie o 14:00 pojawiliśmy się w hotelu Solar i, po krótkim oczekiwaniu, mogliśmy zasiąść oko w oko z człowiekiem, którego piosenki śpiewali Johnny Cash, Waylon Jennings czy Willy Nelson. Przed nami siedział jeden z "outlaws", niepokorny Teksańczyk o twarzy naznaczonej ciernistą drogąi łagodnych oczach. Cierpliwie odpowiadał na pytania zadawane głównie przez Ewę Dąbrowską i Michała Lonstara, spokojnie czekając na Lonstarowe tłumaczenia jego odpowiedzi dla tych, którym teksański akcent Billy Joe mógł sprawiać pewne problemy. Opowiadał o swoich piosenkach, o współpracy z wielkimi świata country, o swoim wykształceniu. Nie mogło oczywiście zabraknąć pytania o przyczynę utraty 2 palców prawej dłoni - po tym wypadku, paradoksalnie, Billy Joe Shaver zaczął naukę gry na gitarze. Artysta z pełną powagą odpowiedział, iż brał udział w konkursie łapania siekiery i wprawdzie pierwszą udało mu się przyjąć "na klatę" (tu rozpiął jeansową koszulę ukazując bliznę po operacji wstawienia by-passów), jednakże druga właśnie ucięła mu palce. Natychmiast jednak stwierdził - "It's a lie!" ("To kłamstwo!") i pozostawił nas w kręgu domysłów. Po konferencji długo jeszcze podpisywał płyty i pozował do wspólnych zdjęć na schodach przed biurem prasowym chętnie rozmawiając i obdarzając wszystkich ciepłymi uśmiechami. Niewykłe spotkanie z niezwykłym człowiekiem.
Oczywiście przed nami było jeszcze anonsowane spotkanie w Mordowni. Ku naszej radości, oprócz znanych już i zaprzyjaźnionych countrowców, wśród tłumu wypatrzyło nas czujne oko Marka i Jorki - znanych nam z forum www.wild-west-riders.com jeźdźców westernowych. I tak udało się, choćby symboliczne, spotkanie westernowców i countrowców. Rzecz jasna, nie mogliśmy pozostać dłużni i w sobotę odwiedziliśmy zawody westernowe na osiedlu Nikutowo, na których sedzią był właśnie Marek.

Jak zwykle w Mrągowie czas płynie błyskawicznie i nie wiadomo kiedy zrobiła się 19:30, a więc czas było biec do amfiteatru. Tradycyjnie wieczór rozpoczął się występem jednego z dwu zespołów, które zwyciężyły w odbywającej się w Polanicy "Przepustce do Mrągowa". W tym roku ową przepustkę na mrągowską scenę wywalczył sobie Vermond City i Conner. W piątek zagrał Conner i zrobił to zupełnie przyzwoicie, choć może w repertuarze brakowało mi większej ilości własnych kompozycji, tak jakby dwie litery "n" w nazwie zespołu usilnie chcieli zamienić na jedną "v". Szkoda, bo warsztat przyzwoity, więc z niecierpliwością czekam na efekty procesu twórczego. Warto też chyba popracować nad stroną wizualną.

Country Europa

Kolejna, piąta już, edycja konkursu zespołów europejskich zgromadziła następujące zespoły: Crooks & Straights z Chorwacji, The Road Band z Litwy, Dakora z Łotwy, Texarkana z Włoch, Silver Wolf z Niemiec, Denis Mażukow & Off Beat z Rosji, Cop z Czech i Whiskey River z Polski. Niestety, jak co roku, poziom był mocno zróżnicowany. Nam najbardziej podobali się Chorwaci (co ciekawe, to jedyny zespół country w swoim kraju) oraz Czesi. Ci ostatni porywają czeską specjalnością czyli bluegrassem, w którym nasi południowi sąsiedzi specjalizują się z wielkim powodzeniem. Niestety, mrągowscy akustycy zwyczajowo nie byli w stanie sprostać zadaniu nagłośnienia kapeli grającej na instrumentach akustycznych, co z pewnością zespołowi nie pomogło. Podobne zreszta problemy mieli Chorwaci, którym dopiero po dwóch utworach nagłośniono skrzypce.

Niezwykle energetycznym występem popisał się rosyjski artysta Denis Mażukow - niestety, nieco pomylił festiwale, bowiem zaprezentowany program był bardzo dobrą, profesjonalną imitacją występów Jerry Lee Lewisa, a to już rock'n'roll w czystej postaci, nawet nie naznaczony, jak u Presleya, wpływami country. W efekcie zwyciężyli....Crooks & Straights z Chorwacji (trzeba było widzieć radość na ich twarzach!) i był to werdykt zdecydowanie trafiony.

Nie sposób oczywiście pominąć występu polskiej reprezentacji czyli Whiskey River. Do oficjalnego składu zespołu stosunkowo niedawno weszła Marysia Gorajska, ogłoszona w dorocznym plebiscycie tygodnika "Dyliżans" Macieja Świątka (jedyny countrowy periodyk w kraju!) najciekawszym nowym głosem w polskim country. Muszę jednak przyznać, że propozycja Whiskey River od lat oscyluje w okolicach piosenki autorsko-bieszczadzko-rajdowo-starodobromałżeńsko-podbudowej (mam nadzieję, że zespół wybaczy mi tak koszmarny neologizm) i chyba wręcz oddala się od country, zamiast się doń zbliżać. W efekcie otrzymujemy dosyć jednostajne widowisko, utrzymane w tyleż konsekwentnej, co chyba niezbyt pasującej do okoliczności tonacji o zabarwieniu zdecydowanie refleksyjnym. O ile formuła taka sprawdza się we wnętrzach klubowych, o tyle w Mrągowie raczej nie pomogła zespołowi. Nie jestem przekonany, czy zespół miałby szanse na nagrodę publiczności - wprawdzie w znakomitej większości składała się ona z Polaków, ale też i miłośników muzyki country, często ze wskazaniem na honky-tonk. A tego country jakoś nam zabrakło. Nie pomogła także mocno przekombinowana wersja znanej wszystkim piosenki „Sweet Home Alabama”, którą bezlitośnie pozbawiono charakterystycznego pulsu. Wiem, że Whiskey River ma w Polsce wielu fanów, a głos Małgosi Gorajskiej z pewnością reprezentuje duży potencjał. Obawiam się jedynie, że zespół tracić będzie fanów muzyki country i za jakiś czas mogą pojawić się problemy z tożsamością.

Billy Joe Shaver

Pomiędzy dwiem częściami konkursu Country Europa nad mrągowskim amfiteatrem bezapelacyjnie zapanowała magia Billy Joe Shavera. Nie mam pojęcia ile trwał ten koncert, ale mógłby trwać wiecznie! Billy Joe na konferencji prasowej nie tryskał nadmiarem witalności i energii, budując w efekcie oczekiwanie statycznego raczej show. Tymczasem na scenie przeistoczył się w teksański twister. Wspomagany przez świetnych muzyków, zaprezentował to, co w nurcie „outlaws” oraz w teksańskim country (często nazywanym obecnie „alt.country”) najlepsze - surowe, chropowate brzmienie, aranżacje sięgające czasami do southern rocka, charakterystyczny akcent wokalisty i olbrzymia witalność przedstawienia. Otrzymaliśmy fantastyczną dawkę rewelacyjnej muzyki, zagraną przez jednego z nawiększych „szarych eminencji” amerykańskiego country - tak nazywam artystów, których niewielu zna, lecz których wielu powszechnie znanych wymienia jako swoich muzycznych guru. Nie wiem, co zrobił nam Billy Joe w trakcie swojego występu - ale do dziś nie potrafię zapomnieć o tym koncercie.
Dla samego Billy Joe warto było przyjechać do Mrągowa - nawet, gdyby pozostałe dni miały być kompletną klapą. Na szczęście przynajmniej sobotni koncert z pewnością nią nie był. Tak czy owak - Billy Joe Rulez!

Dzień Drugi czyli sobota

Zanim rozpoczęły się koncerty sobotnie, postanowiliśmy odwiedzić westmenów rywalizujących w Nikutowie. Ponieważ nasz pobyt trwał niecałe 3 godziny, nie podejmuję się oceny samych zawodów. Z kwestii organizacyjnych faktycznie pewne wątpliowści mógł zrodzić pomysł biletowania wstępu - wejście dla czterech osób to już 40 PLN, całkiem sympatyczna sumka. Chyba rzeczywiście lepiej było popracować nad alternatywnymi źródłami finansowania, uzyskujac jednocześnie zdecydowanie zapewne wyższą frekwencję - tak, jak stało się to na, bardzo profesjonalnie przygotowanych przez Państwa Jastrzębowskich i ekipę, czerwcowych zawodach WWR Cup pod Poznaniem. Trzeba przyznać, że oferta Mrągowa staje się coraz bogatsza - mamy koncerty w amfiteatrze i gastronomiczno-handlową Aleję, koncerty w mieście (Pl. Rocha) i teraz dodatkowo zawody western w Nikutowie. Niestety, odległość pomiędzy tymi trzema miejscami jest dosyć spora, utrudniając w efekcie szanse na uczestnictwo w licznych, nakładających się na siebie czasowo, imprezach.
Niezależnie od powyższych uwag, cieszy wyraźny rozwój western riding i coraz liczniejsze zawody. Oczywiście, można długo dyskutować o poziomie zawodników, lecz bądźmy wyrozumiali i dajmy westowi (i sobie) jeszcze kilka lat, a z pewnością będzie lepiej. Mile odnotowuję fakt skrupulatnego wychwytywania przez Marka Godzinę zasadniczych błędów popełnianych przez zawodników, takich jak chociażby wzięcie wodzy w obie dłonie przez zawodnika dosiadającego konia z ogłowiem shanked bits czy też dyskwalifikacja przejazdu z powodu jego nierozpoczęcia w ustalonych ramach czasowych. Nie obyło się bez mocnych wrażeń - jeden z koni, wyraźnie zaznaczający swój brak chęci współpracy z jeźdźcem, rozgrzał się tak mocno podczas konkurencji Barrel Race, iż zdecydował się niedostrzec bariery okalającej arenę i.....skutecznie ją staranował! Na szczęście, obyło się bez kontuzji konia, jeźdźca, ani też nikogo wśród publiczności. Dopiero w następnej konkurencji (Pole Bending) rozbieg i zatrzymanie przygotowano w alejce łączącej rozprężalnię z areną. Szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego zrobiono to dopiero po wspomnianym zdarzeniu - podobnie kwestia rozwiązana była podczas zawodów w Liljówce i bardzo dobrze to działało. Dobrze w każdym razie, że błąd natychmiast skorygowano. Ogólnie rzecz biorąc, zabawa przednia, pomimo pewnych niedostatków - w każdym razie z trudem wyciągnęliśmy stamtąd naszą 12-letnią Olę, siostrzenicę Wioli. Szwankowała nieco tzw. „infrastruktura okołozawodowa” - kilka „turystycznych” kapeluszy (tzn. tanizna quasi-cowboyska zalewająca zawsze Mrągowo) plus dwa stoiska gastronomiczne i wyroby indianistów to nieco skromna oferta handlowa. Warto z pewnością zawody w Mrągowie organizować, choć z pewnością dobrze byłoby poszukać lokalizacji bliższej amfiteatrowi. Musimy wszak pamiętać, że posługiwanie się samochodem w trakcie Pikniku jest dość trudne (duży ruch) i niezbyt bezpieczne (zawartość krwi w alkoholu).

Powrót do hotelu (jak co roku, korzystamy z gościny pensjonatu TO TU), jeszcze szybka przechadzka Aleją (nieoczekiwanie uwieńczona zakupem nowych bootsów dla Wioli po całkiem racjonalnie wynegocjowanej cenie), papu i...pędem na koncerty. Tym razem koncert rozpoczął drugi z laureatów tegorocznej Polanicy - Vermond City. Muszę przyznać, że Krzysztof Romaniszyn wyraźnie pracuje nad swoim głosem. Jednocześnie procentują doświadczenia zebrane w poprzednich latach m.in. podczas koncertów na scenie na Pl. Rocha w Mrągowie - Krzysztof swobodnie porusza się po scenie i potrafi wciągnąć do zabawy publiczność, co o tej porze wcale nie jest proste. Tak więc całkiem udany debiut.

Kolejna na scenie Kasia Bochenek nie zaskoczyła, choć może wcale nie miała takiego zamiaru. Większość piosenek utrzymana w charakterystycznym stylu, który niektórzy określają jako „country-polo”. Przyznaję, nie jestem fanem wyśpiewywanych przez Kasię tekstów, a i nadmiar klawiszowych zagrywek nie jest moją ulubioną receptą na muzykę country. Jednocześnie taka formuła jest z pewnością bliższa wielu Polakom niż bardziej amerykańskie odmiany country i stąd zapewne duża popularność wykonawczyni. Jasnym punktem z pewnością jest sam głos Kasi, zupełnie niepotrzebnie zdławiony nadmiarem pogłosu podczas wykonania znanej ballady „Crazy”. Dużym plusem dla Black Horse jest obecność świetnego gitarzysty Adama Wosza, którego dynamiczny rozwój muzyczny z uwagą (i pozytywnie zabarwioną zazdrością) śledzę. Kilka bardzo stylowych zagrywek dodało countrowego „pazura” ogólnie rzecz biorąc bardzo zawodowej prezentacji. Mimo to, po prostu ten rodzaj country to nie moja filiżanka herbaty. Oli za to bardzo się podobało, zresztą jest wierna Kasi od pierwszego swojego Pikniku przed trzema laty. Czyli dla każdego coś miłego.

Kolejne trzy występy to już czysta uczta dla Wioli i moich uszu. Na początek Honky Tonk Brothers w fantastycznej formie! Dobrze brzmiące głosy, pomimo zmęczenia dużą ilością podróży i licznymi koncertami splatającymi się czasowo z Piknikiem. Jak zawsze profesjonalnie i z ikrą brzmiący zespół, tym razem ponownie zasilony Tomkiem Ślotalą na gitarze i Andrzejem Walusem na instrumentach klawiszowych. Wspólne z publicznością odśpiewanie „Friends in Low Places”, które już chyba rzeczywiście należy zaliczać do światowych standardów muzyki country, pozostawiło niezatarte wrażenie - zespół zresztą znany jest z posiadania gromady wiernych fanów. Niezwykle wzruszająca ballada o górnikach, która nawet mnie, czlowieka zawodowo zajmującego się m.in. restrukturyzacją zatrudnienia, przyprawiła o dziwną potliwość oczu. Dalej pisać nie będę, bo znów padną pytania ile HTB płaci mi za PR.

Do łódzkiego zespołu Colorado mam uczucia wielkie i nieprzemijające z kilku powodów. Po pierwsze, pochodzą z mojego rodzinnego miasta i drogi Janusza Nastarowicza oraz moje krzyżowały się wielokrotnie w licznych łódzkich pubach, gdzie gra się muzykę na żywo. Po drugie, ich koncert w Zduńskiej Woli przed 5 laty stał się początkiem mojej i Wioli fascynacji muzyką country. Po trzecie wreszcie, są autorami absolutnie niepowtarzalnego i idealnie rozpoznawalnego stylu grania muzyki, która jest konglomeratem country, southern-rocka, folku i....Jasia Nastarowicza! Oni po prostu grają swoje, a że bliskie jest to country, to i wielu zwolenników mają wśród countrowych fanów. Bardzo dobra mieszanka, świetnie zagrana i zaśpiewana, wzbudziła nie tylko nasz entuzjazm. Wielkim plusem zespołu jest wyraźna koncentracja na tworzeniu własnego repertuaru.

Colorado miało zresztą dość pracowity dzień (choć nie tak bardzo jak Leszek Laskowski, najlepszy polski steelowiec), bowiem po zakończeniu swojego koncertu zagrali kilka numerów wspólnie z Georgem Hamiltonem V. Utwory pochodziły z Albumu Roku według plebiscytu „Dyliżansu”, nagranego przez Hamiltona z towarzyszeniem Colorado. Nooo, to już był potężny country-rock i honky-tonk! Pełna energia w czystej postaci, zdecydowanie lepsza od napojów energetycznych. Lubię takie country i sądzę, że właśnie ta odmiana ma największe szanse na zdobycie niecountrowej publiczności. Tylko dlaczego tak krótko????

Ano dlatego, że na scenę wpłynęła kolejna już amerykańska gwiazda - Elizabeth Cook (z mężem). Grając wspólnie z Colorado, zaproponowała zdecydowanie bardziej tradycyjnie pojmowane country. I pewnie dużo lepiej by wypadła grając przed, a nie po George’u Hamiltonie V. A tak....troszkę sennie się zrobiło. Na szczęście, sporo uśmiechów wywoływały jej krótkie podziękowania po polsku i angielsku oraz zapowiedzi kolejnych piosenek. W połączeniu z charakterystycznym imagem....No cóż, już chyba wiem o kim myśleli Jack Ingram z Toddem Sniderem pisząc „Barbie Doll”...

Kolejna pozycja sobotniego programu to „The Medley”. Niestety, nie mam szczęścia posłuchać zespołu w bardziej kameralnych warunkach niż te panujące w Mrągowie. Tak się jakoś składa, rzecz jasna z mojej winy, a nie z powodu braku koncertów Medleyów. I dlatego w pewnym stopniu powtórzyła się sytuacja z zeszłego roku - niby wszystko OK, a na dużej scenie nie porywa. Nie ukrywam też, że bardzo sprawny technicznie wokal Przemysława Myszkowskiego po prostu nie ma chyba tego countrowego zaśpiewu, który tak lubię u Marcina Rybczyńskiego czy Lonstara. Jak już napisałem - było przyzwoicie, ale nie na tyle dobrze, abym zdecydował się w niedzielę na kupno płyty. Może ja jakiś wybredny jestem?

Ukoronowaniem wieczoru było X-lecie Alicji Boncol z udziałem licznych gości, w tym własnej córki Olivii i Michała Lonstara. O Ali Boncol chyba już wszystko powiedziano - wulkan sceniczny, artystka obdarzona świetnym głosem i unikalnymi umiejętnościami interpretacyjnymi, która po dziesięciu latach sukcesów scenicznych nie doczekała się nawet singla (nie liczę piosenek na składankach wydawanych przez Bogusię Zimmer). Chciałbym powiedzieć, że nic z tego rozumiem, ale chyba niestety rozumiem - mam nieodparte wrażenie, że Ala po prostu nie do końca jest przekonana, że powinna zaangażować 24 godziny każdej doby w swoją karierę sceniczną. Jeśli jako człowiek mogę to zrozumieć, to jako fan odczuwam z tego powodu dramatyczny niedosyt. Jeżeli słucha się tak fantastycznych występów Ali jak ten w ramach tegorocznego Pikniku, to trudno nie odczuwać rozczarowania brakiem kropki nad „i” w postaci fonogramu dokumentującego ten dorobek. A niech i będzie „live”! Chciałoby się powiedzieć: Oj Alu, to chyba naprawdę nie musi wymagać aż takich wyrzeczeń, o jakich mówisz w wywiadzie z WC w piknikowej gazetce...W każdym razie koncert bardzo dobry. Warto wspomnieć wykonanie piosenki „Zabieraj łapy z mojego tyłka” w duecie z jej, dość niekonwencjonalnie tym razem ubranym, autorem w osobie Michała „Lonstara” Łuszczyńskiego. Oprócz bowiem doznań muzycznych wywołało ono również wiele dyskusji o to, któż tak naprawdę ma zgrabniejsze nogi: Ala czy Michał?

Oficjalne koncerty sobotnie zakończył występ piątkowych laureatów konkursu „Country Europa” - chorwackiego Crooks & Straights. Po ich naprawdę dobrym koncercie wtajemniczeni udali się na tzw. garażową część wieczoru na polu namiotowym przy Jaszczurczej Górze. Tam zaś mieliśmy przyjemność oglądać HTB, Colorado, Lonstara i Alę Boncol w różnych konstelacjach podczas fantastycznego koncertu, który zaczyna już być „nową świecką tradycją” mrągowskiego Pikniku. Nad całością czuwali nieocenieni Danusia i Tadeusz Chlabiczowie, gospodarze polskiego odpowiednika Grand Ole Opry czyli warszawskiego klubu „Oczko” vel „Chlabiczówka”. Szczegółów opisywać nie będę, bowiem nadmierne bratanie się z Chlabicz Spicy Special nie jest największym sprzymierzeńcem dobrej pamięci. Było bosko!

Dzień Trzeci czyli niedziela

Hmm, chciałoby się powiedzieć: whatever happened to the morning... Faktycznie, wstanie na mszę countrową z udziałem Lonstara, HTB i Czarka Makiewicza przerosło nasze możliwości. W efekcie spotkaliśmy się na śniadanio-obiedzie z przyjaciółmi w Alei i pomknęliśmy na koncerty, które tym razem rozpoczynały się już o godzinie 16:00. To właśnie niedzielna koncepcja wzbudziła tyle emocji - czy naprzemienne występy countrowców i przedstawicieli nurtu piosenki żeglarskiej będą sukcesem czy niewypałem? No cóż, ze wstydem przyznaję, że wytrzymaliśmy tylko niecałą połowę niedzielnych koncertów. Rozpoczynał Zejman & Garkumpel, tyleż zabawni w sensie kabaretowym co niezbyt ciekawi muzycznie. Następnie zagrał, jak zapowiedział ich Tomasz Szwed, najlepszy polski zespół grający cajun i zydecco, kreolskie odmiany country z Louisany. No, może i najlepszy, z pewnością zaś jedyny. Nie jestem znawcą cajun, ale jakoś tak nabrałem po tym koncercie przekonania, że samo wykorzystywanie przez Rubens Band akordeonu (który, jak oświecił nas Lonstar, zwany bywa też w gwarze muzycznej „kaloryferem” lub „zmarszczką”) jeszcze nie gwarantuje automatycznie grania prawdziwego cajun. Choć z pewnością gatunek to ciekawy i dobrze, że ktoś u nas próbuje w tym stylu grać.
Kolejna grupa (EKT Gdynia) to niby żeglarskie granie z zacięciem nieco rockowym. Jakby nie do końca nasze klimaty. Po nich z kolei na scenie pojawiła się Grupa Furmana, jeden z bardziej kontrowersyjnych muzycznie zespołów country. Furmani ostatnio niechętnie przyznają się publicznie do grania country i chyba słusznie robią. Nie jestem w stanie ocenić prezentowanej przez nich twórczości, bowiem nie zalicza się ona do żadnego z bliskich mi gatunków - ani to country, ani blues, ani southern-rock czy rock’n’roll. Z punktu widzenia fana country stwierdzam, że z twórczością Grupy Furmana jest jak z winem - im starsze piosenki tym lepsze. Czy to pierwsza wersja „Wieśniaka”, czy słynna „ETZ-a”, czy też „Modlitwa wracających” to świetne, countrowe numery. I na tym muszę zakończyć, ponieważ z braku country na scenie amfiteatru rozpoczęliśmy poszukiwania country w Mordowni. Szczęśliwie nie byliśmy sami w naszych wysiłkach posłuchania country i po chwili stworzyła się ad hoc bardzo ciekawa impreza przy dźwiękach wspomnianych już wcześniej składanek skompilowanych przez Magdę i Michała, a zawierających utwory wielkich countrowego świata. Z opowieści innych wiemy, iż powinniśmy żałować nieobecności na występie Komet i Mechaników Shanty. No cóż, wybaczcie swojemu reporterowi, ale głód country był silniejszy od „dziennikarskiego” obowiązku.
I tak zakończył się dla nas XXIII Festiwal Muzyki Country w Mrągowie. Czas na podsumowanie i uwagi natury organizacyjnej.

ORGANIZACJA

Zasadniczo Piknik zorganizowany było w sposób podobny do porzednich trzech, na których mieliśmy przyjemność być. Zmiany, niestety bardzo kontrowersyjne, dotyczyły kwestii działania zatrudnionej przez organizatorów agencji ochrony. Po pierwsze, nie było możliwości wejścia do części amfiteatralnej z plastikowym kubkiem piwa. Oczywiście co bardziej zapobiegliwi posiadali plastikowe butelki po Coca-Coli lub innym napoju wypełnione mniej lub bardziej piorunującymi mieszankami. Wniesienie takiej butli było bowiem w pełni dozwolone. Nie bardzo więc rozumiem zakaz wnoszenia piwa w kubkach, skoro jeszcze rok temu hostessy roznosiły piwo i drinki pomiędzy rzędami. To jednak nie byłoby warte wzmianki, gdyby nie zdecydowanie bardziej niesympatyczne działania ochroniarzy. Nawet nie wspominałbym o kompletnym braku profesjonalizmu na bramce wejściowej - zostałem szczegółowo „obmacany”, ale nikt nie zajrzał do olbrzymiej reklamówki, którą trzymałem w ręku. Dużo bardziej dokuczliwi byli ochroniarze stojący pod sceną, którzy w dość obcesowy sposób nie pozwalali bawić się (czytaj: tańczyć w rytmie country) osobom w rzędach 2-5 sektora B. Dlaczego nie 1-5? Aaaa, bowiem w pierwszym rzędzie siedzieli przyjaciele i znajomi królika czyli TVP. Im wolno było tańczyć, a nawet strzelać innym nad uchem z korkowców (nota bene, uznanych chyba swego czasu za niebezpieczne zabawki i zdelegalizowanych). No, ale zgodnie z Orwellem, są przecież równi i równiejsi.
Szczytem chamstwa była jednak „przygoda”, która przydarzyła się Wioli i Oli w niedzielę. Otóż ich próba wyjścia na chwilę do hotelu została powstrzymana przez ochroniarzy, którzy najpierw stwierdzili, iż w ogóle NIE WOLNO WYCHODZIĆ z terenu koncertu, by w końcu przyznać, że wprawdzie wyjść wolno, ale nie ma możliwości ponownego wejścia, pomimo wykupionego przecież biletu. Gdyby nie pomoc przyjaciół z Colorado, nie wiemy, jak by się to skończyło - zapewne interwencją u organizatorów. Ogłaszam więc, że nie życzę sobie być zamykanym na koncercie oraz domagam się możliwości wyjścia do hotelu i powrotu na koncert. Koncerty trwają kilka godzin a publiczność składa się także z dzieci, a nawet niemowlaków. Jeśli organizatorom wydaje się to niemożliwe do zorganizowania, służę niskokosztowym rozwiązaniem, zastosowanym zresztą na omawianych zawodach westernowych - pieczątką przystawianą przez ochronę na przegubie ręki. To tyle, bo nie chcę się denerwować.

Dwa słowa należą się prasie piknikowej. Tym razem zrezygnowano z pisanego na gorąco, po koncertach, „Country Expressu” na rzecz jednego, za to kolorowego, wydania napisanego i wydanego przez Piknikiem. Oj, kiepska ta zmiana! Lubiłem te, nie zawsze może najbardziej wygładzone, ale jeszcze ciepłe wydania rozchwytywane każdego dnia. Tegoroczna gazetka także razi literówkami i fatalną jakością kilku zdjęć, a pozbawiona jest owych gorących relacji, będących największą wartością poprzedniej formuły. Mam nadzieję, że organizatorzy powrócą do niej. Za dobry znak poczytuję zaproszenie do napisania w trakcie Pikniku kilku słów na piknikowej stronie wystosowane przez Macieja Świątka. Z zaproszenia niestety nie dałem rady skorzystać, choć bardzo je doceniam. Wygląda na to, że nie tylko ja wolę trzy wydania „Country Expressu”.

Ostatnia kwestia - tradycyjny temat Pikniku czyli nagłośnienie. Słynny mrągowski bas tym razem został przebity przez ambitną perkusyjną stopę, której uderzenia dosłownie rzucały żołądek na kręgosłup. Ale nie jestem zaskoczony - czwartkowy wieczór to festiwal akustyków ustawiających brzmienie swoich „machin piekielnych”. Może myślicie, że w tym celu korzystali z nagrań naszych artystów? Albo chociaż płyt np. Alana Jacksona? No więc spieszę poinformować, iż punktem odniesienia były utwory reggae (pulsujący bas zespołu Israel) oraz hard-rockowe produkcje AC/DC. Czy co- jeszcze trzeba wyjaśniać? Bo w tym kontekście chyba zrozumiała jest nienawiść akustyków do zespołów bluegrassowych, które, zupełnie bez sensu, uparły się grać na licznych instrumentach akustycznych. Tyle na ten temat, bowiem jest to chyba kwestia tak stara jak i sam Piknik i, jak widać, równie niewzruszona.

PODSUMOWANIE

Mimo wielu moich krytycznych uwag, wydaje mi się, że było całkiem sporo country na tegorocznym Pikniku. Zostawiając na boku niedzielne „shantrowanie”, pierwsze dwa dni oscylowały zdecydowanie wokół country. Pozbawione były występów „obcych w mieście” czyli niecountrowych wykonawców próbujących swoich sił na countrowym festiwalu (bo absolutnie niekoniecznie w countrowym repertuarze). To duży plus. Do wielkich wydarzeń zaliczę też występ Billy Joe Shavera. Jak zwykle nie zawiodła nasza czołowa czwórka czyli Lonstar (choć tym razem niestety tylko w jednym duecie), HTB, Colorado i Ala Boncol. Swoich zwolenników ma i mieć będzie Tomasz Szwed (niestety, jego niedzielny koncert nie stał się naszym udziałem). Nieźle wypadli laureaci Polanicy, średnio rzecz biorąc całkiem znośnie Country Europa. Standardowo super George Hamilton V, nieco zawiodła Elizabeth Cook. Shanty....co kto lubi, dyskusje zapewne dopiero rozgorzeją. Można było podziwiać dużo ciekawych układów tanecznych w wykonaniu aż trzech zespołów. W sumie było countrowo, przyjaźnie i nawet.....westernowo, dzięki zawodom w Nikutowie, nieco zbyt słabo nagłośnionym.

Ostatnie słowo? Zarezerwowaliśmy hotel na przyszły rok!